Drozd o zmroku
Wsparty o furtkę zagajnika,
Czułem, jak mroźny zmrok.
W oko dnia szarym widmem wnika,
Ćmiąc w nim słabnący wzrok.
Gdzieniegdzie powój – uschły, blady –
Jak strun zerwanych kłąb.
Bił jękiem w niebo; ludzie ślady
Do chat zapędzał ziąb.
Zwłokom Stulecia rozciągniętym
Podobny był ten świat,
Pod płytą chmur i pod lamentem,
Którym go żegnał wiatr.
Ustał odwieczny puls narodzin
I wszelki duch u bram
Jałowych, mroźnych, mrocznych godzin
Stał drętwo – jak ja sam.
I nagle z góry, przez korony
Odartych z liści drzew
Dobiegł radosny, niezmącony,
Niepowstrzymany śpiew;
To nikły, wątły, rzadkie pierze
Stroszący w wichrze drozd
Rzucił w twarz pustce i niewierze
Własnego wnętrza głos.
I tak dogłębnie bezzasadny
Był ekstatyczny hymn,
Tak całkiem nie miał racji żadnej
W świecie – przynajmniej w tym –
Że czułem przez rozwibrowaną
Radość ptaka, na dnie,
Jakąś nadzieje, jemu znaną
A niedostępną mnie..